„Ale właściwie, po co ci ten koń?” tak zaczyna się większość rozmów, kiedy druga strona dowiaduje się, że mam na utrzymaniu 600 kilogramów śląskiego karego bytu.
W sumie nie powinnam się dziwić. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien być w stanie zrozumieć, dlaczego wydaję sporą część pensji na zwierzę. A na dodatek na zwierzę, które nawet ze mną nie mieszka i jeszcze od czasu do czasu choruje za równowartość przeciętnego kwartalnego wynagrodzenia. Nie mówiąc o pogardzie, którą mi okazuje w przypadku zbyt mało wyszukanych smakołyków.
“Po co ci ten koń?” No właśnie.
Więc tak w zasadzie – po co mi ten koń? Bywało, że sama zadawałam sobie to pytanie. Zwłaszcze kiedy wiozłam go na pierwszym roku studiów z Opola do Warszawy. Wiele osób straszyło grozą życia w nowym mieście i rychłym rozstaniem się z koniem (na którego miało nie być ani czasu, ani pieniędzy). Potem, kiedy większość moich znajomych żyła studenckim życiem, to ja zdobywałam kolejne prace, by jakoś dopiąć domowy budżet. Czasami żałowałam – przyznaję. Zwłaszcza wtedy, kiedy wyjątkowo ciężki dyżur pokrywał mi się z egzaminem lub zaliczeniem pracy rocznej. Ale chyba paradoksalnie dzięki tak napiętemu grafikowi udawało mi się wszystko spiąć. I to na tyle efektywnie, że nie dość, że nikt mnie nie wyrzucił na bruk, to jeszcze udało mi się zaliczać wszystko w terminie (jeśli nie czerwcowym, to przynajmniej wrześniowym).
Może taki opis nie brzmi zbyt fajnie, ale wierzcie mi, że nadal sądzę, że bilans zysków i strat wciąż wychodzi na plus. Bo dzięki temu całkiem sporo zyskałam. Przede wszystkim świadomość, że sama jestem w stanie spełnić i utrzymać swoje największe marzenie, czyli Karsona. Stajnia i konie do tej pory pozwalają odpocząć mojemu mózgowi zagraconemu przez dedlajny i czekające wyzwania. To ostatni bastion dla zachowania zdrowego rozsądku i w miarę zdrowego umysłu. I kiedy jest naprawdę kiepsko, to wiem, że mam gdzie pójść i przewietrzyć głowę. Może zabrzmi to być może bardzo przaśnie, ale to w takich momentach czuję, że warto było zbierać na tego konia ponad dekadę. Warto było wieźć go te blisko 400 kilometrów i był wart każdej spędzonej w pracy godziny. Dodatkowo, zanim się zorientowałam, przy okazji zarabiania na ślązaka zyskałam doświadczenie zawodowe, do którego zdobycia w innym wypadku pewnie nie miałabym (aż takiej) motywacji.
Nie odkładajcie marzeń na potem
Nie namawiam nikogo do kupna konia. Nie dajcie sobie jednak wmówić, że matura i studenckie życie to koniec marzeń o jeździe i konia zobaczycie dopiero wtedy, kiedy będziecie zarabiać miliony monet na stanowisku Senior Pro Egzekjutiw Managera. Jeśli naprawdę chcecie, by konie były obecne w Waszym życiu, to jest na to szansa. Może to być współdzierżawa, pojedyncze treningi, a nawet wyjazd w Bieszczady na rajd raz do roku. Sposobów są tysiące. Nawet jeśli wasi rodzice nie mają milionów, życie rzuciło was blisko 400 kilometrów od domu, a profesorowie jakoś nie chcą niczego ułatwiać. Jedyne do czego namawiam, to do tego, by nie odkładać marzeń na potem, bo wiecznie odkładane mogą się już nigdy nie spełnić.
Tekst: Judyta Ozimkowska