Życie właściciela konia dzieli się na dwa etapy – bania się wizyty weterynarza i spłacania jego wizyty. Ale czy koń po operacji musi oznaczać koniec świata?
Prędzej czy później…
Kto miał w życiu własne cztery kopyta, ten wie, że prawa Murphy’ego nie sprawdzają się nigdzie indziej tak dobrze jak w stajni. Dlatego też jeżeli budzą cię w nocy koszmary o koniu w klinice, to zapewne prędzej czy później w niej wyląduje. Tak było w moim przypadku.
Zaczęło się niewinnie. Od dość ekstremalnego transportu i mojego konia, który w ten dzień postanowił zająć się pracami rozbiórkowymi. Na dobry początek rozpoczął od przyczepy, która w trakcie jazdy wesoło podskakiwała, bynajmniej nie z powodu nierówności na drodze. Oczywiście, koń wyszedł z niej ogromnie zadowolony z siebie i łypiący z pogardą na wszystko, co się rusza. W końcu pokazał wszystkim, jakim jest dzielnym ogierem, który w walce o swoje nie lęka się niczego. Nawet potencjalnej utraty kończyny. Na początku wszystko wydawało się być w porządku… niestety minęło kilka dni i koń zaczął pokazywać, że coś nie jest nie tak.
Karson nie jest typem zwierzęcia, które lubi cokolwiek ułatwiać. Tak było i w tym przypadku. Dziwna kulawizna zbiegła się z jego poważną bójką z kolegą z padoku. W efekcie nie było do końca wiadomo, czy mój pechowiec kuśtyka przez zbyt zamaszyste kopniaki czy z zupełnie innych powodów. A pisząc „inne”, mam na myśli kosztowne. W przypadku mojego konia były to czipy w stawach pęcinowych, które przemieszczały w sposób totalnie dowolny. Ostatecznie postanowiły ulokować się na styku stawów, czyli w najgorszym możliwym miejscu (a jakże!), powodując dużą kulawiznę.
Po takiej diagnozie nie pozostało mi nic innego, jak zaklepać termin w klinice, zorganizować transport i zapłakać nad swoim losem. Oczywiście, to ostatnie wiązało się ze strachem o konia i głębokim współczuciem dla niego. Jednak skłamałabym, gdybym twierdziła, że był to jedyny powód. Nie oszukujemy się, zorganizowanie kilku tysięcy na operację nie należy do zadań najłatwiejszych. Zwłaszcza, kiedy jest się studentem na dorobku. Na szczęście jakimś cudem operacja konia przypadła na czas, kiedy miałam jakieś oszczędności. Do tego musiałam zaprzyjaźnić się z bankiem, który poratował mnie pożyczką. Miałam też pomoc rodziny, która z przyczyn humanitarnych nie komentowała zasadności trzymania zwierzęcia, które sprawia tyle kłopotów.
Koń po operacji
Operacja operacją – nie była na szczęście niczym skomplikowanym, a i Kary był wtedy był młodym i w miarę sprawnym koniem. Niestety przyszedł dzień, w którym trzeba było zabrać go ze szpitala i rozpocząć rekonwalescencję. Wspominałam już, że wszystko działo się w czasie totalnej zimy? No właśnie. Wszędzie mróz, zbite podłoże i lód, który nijak nie chciał się roztopić. W tym wszystkim ja i mój koń, dla którego kilkuminutowe spacery były jedynym momentem jego przebywania poza stajnią. Na szczęście miałam do pomocy przyjaciół, którzy wspierali mnie zarówno duchowo, jak i fizycznie, biorąc konia na spacer w dni, w które praca, staż i studia nijak nie spinały się z wizytami w stajni.
To były naprawdę ciężkie chwile i nie będę mówić, że jeśli masz konia w szpitalu, to tak naprawdę nie ma się czym przejmować. Powodów do przejmowania się jest całe mnóstwo, ale nie piszę tego wszystkiego, by Was dobić. Wręcz przeciwnie. Ostatecznie przecież mój koń żyje, ma wszystkie nogi, a i mnie udało się spłacić pożyczkę. Operacja konia to zawsze trudna sytuacja, ale ona naprawdę mija. Dlatego jeżeli właśnie jesteście w drodze z podopiecznym do kliniki, to wiedzcie, że myślę o Was ciepło i wysyłam dużo pozytywnej energii. Przed Wami jeszcze koń po operacji i niekoniecznie najłatwiejsze chwile, ale w tych szczególnie ciężkich pamiętajcie, że prędzej czy później to się skończy. Trzymam kciuki!
Tekst: Judyta Ozimkowska