Ogromnie zazdroszczę ferii wszystkim tym, którym dane jest z nich korzystać. I nie chodzi tutaj bynajmniej jedynie o możliwość leniuchowania przez czternaście dni (chociaż w dużej mierze jednak chodzi…). Wprawdzie nie jestem na tyle stara, by żegnać się z życiem, jednak już nie tak młoda, bym nie mogła pokusić się o odrobinę nostalgii, wspominając jeździeckie ferie zimowe.
Moje jeździeckie ferie zimowe
W latach, w których nie miałam jeszcze konia (ba, nie miałam nawet nadziei na posiadanie takowego) całą bandą końskich znajomych okupowaliśmy lokalny klub jeździecki. To były czasy, kiedy jeszcze zimą bywały zimy, a śnieg w lutym nie powodował zbiorowej histerii połączonej z niedowierzaniem. Wprawdzie kilkoro z nas otarło się o szereg odmrożeń i hipotermię, jednak z perspektywy czasu niczego nie żałuję.
Pomijając pełną swobodę, którą mieliśmy i zamrożone ciastka, które przynosiliśmy zamiast obiadu, największą frajdę sprawiało nam zwyczajne bycie z końmi. I we własnym towarzystwie rzecz jasna. Całymi dniami odmrażaliśmy sobie kończyny, siedząc na starych bandach na hali, na której odczuwalna temperatura oscylowała w granicach Kamczatki. Dalekiej. Zaopatrzeni w jeden termos herbaty na osiem osób godzinami potrafiliśmy przyglądać się treningom innych ludzi (to były czasy, kiedy każdy z nas miał się za wybitnego znawcę jeździectwa) i ogromnie im zazdrościć własnych koni.
Uwielbiałam ferie także z tego powodu, że raz na jakiś czas w trakcie ich trwania wypadały moje urodziny. Wtedy przy torcie, plastikowych kubkach i oranżadzie Hellena świętowaliśmy kolejny rok, który dołączał do poprzednich dni mego żywota. Oczywiście zawsze przy okazji pojawiał się jakiś składkowy prezent i głośne śpiewanie „sto lat”. Dlaczego o tym wspominam? Bo to były i wciąż są jedne z moich najcenniejszych wspomnień. Wprawdzie w momencie, w którym musieliśmy nosić wodę dla trzydziestu kilku koni w siarczysty mróz nic tego nie zapowiadało. Jednak z perspektywy czasu dużo bym dała, by chociaż na kilka godzin wrócić do tamtych czasów. Zwłaszcza zimowych ferii.
Nieodmiennie zaskakuje mnie to, ile mieliśmy w tamtym czasie energii pomysłów. Szczerze? Dzisiaj nie chce mi się już siedzieć miliona godzin w stajni tylko po to, by popatrzeć na cudzą jazdę. Być może z wiekiem człowiekowi spada odporność na zimno i zainteresowanie jazdą innych osób– nie przeczę. W wyjątkowo siarczyste mrozy potrafię spędzić w stajni 60 minut z zegarkiem w ręku, w czasie których zdążę wyczyścić i nakarmić konia oraz szczęknąć zębami dowolną ilość razy. Teraz zimę w stajni traktuję bardziej zadaniowo (głównie też dlatego, że niestety nie łapię się już na ferie). Kiedyś jednak to była codzienna przygoda z mrozem w tle.
Wspomnienia, wspomnienia…
Są takie dni, kiedy zamiast marznięcia w autobusie wybieram koc i herbatę (gorącą, oczywiście). Kiedyś było to nie do pomyślenia. Do teraz pamiętam dzień, w którym, biegnąc przez pola na autobus, zostawiłam but w zaspie śnieżnej. Moja rodzina też do tej pory mi to wypomina. But niestety nigdy się nie odnalazł, a ja pohasałam w stronę środka komunikacji w niekompletnym obuwiu. Oczywiście nie zachęcam do tak ekstremalnych działań i raczej nie polecam tego typu pomysłów, jeśli macie niezbyt silny układ immunologiczny, mało butów i niezbyt wyrozumiałą rodzinę.
Dlaczego w ogóle o tym mówię? Może dlatego, że po prostu jestem emerytką w przebraniu i lubię zanudzać was swoimi opowieściami. Ale też trochę dlatego, żeby zachęcić was, byście w pełni wykorzystali ten wolny czas – jeżeli nim dysponujecie. Sama doskonale wiem, jak to jest, kiedy się nie chce, a pogoda za oknem jest naszym największym wrogiem. Jednak jeżeli pokonamy wewnętrznego lenia, to mamy szansę na przeżycie fantastycznej zimowej przygody z ludźmi, którzy są dla nas ważni. Warto wykorzystać ten czas do gromadzenia wspomnień i doświadczeń.
Przyznam, że te stare ciastka z galaretką i czekolada zamrożona na kość to były smaki, za którymi tęsknię do dziś. I nie chodzi tutaj o słodycze same w sobie, ale o to, z kim się je jadło. Podobnie rzecz miała się z herbatą. Z tego co pamiętam, to była chyba najtańszą i najgorszą opcją dostępną w lokalnym sklepie. Ale i tak miała w sobie to coś (i nie mówię tu o fragmentach kamienia pochodzących ze starego czajnika).
Wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że po tylu latach nadal utrzymuję kontakty z ludźmi z tamtej stajni. Są wprawdzie rzadkie, ale za każdym razem mamy tematy do rozmowy. Nie muszę chyba mówić, jakie. Zapewniam Was, że przyjaźnie zdobyte podczas zimowych wypadów do stajni są naprawdę czymś wyjątkowym, nawet jeżeli przypłacicie je katarem lub chorobą. Przeziębienie minie, zostaną za to rzeczy o wiele ważniejsze. Dlatego wykorzystajcie jeździeckie ferie zimowe w pełni i idźcie do stajni. Nie wiecie, jak bardzo kiedyś możecie być sobie za to wdzięczni.
Tekst: Judyta Ozimkowska