Skoro na nasze wierzchowce “chuchamy i dmuchamy”, by były zdrowe, to czy zastanawialiście się kiedyś jaka jest najczęstsza choroba właścicieli koni? Według mnie może to być… hippochondria.
Choroba właścicieli koni
Hippochondria, czyli nieuleczalne i patologiczne dopatrywanie się w swoim koniu wszelakich oznak chorób, niedomagań i wszelkich plag. Przyznaję – jeśli chodzi o zdrowie mojego Karsona, to bywam mało racjonalna. Bywa, że w czasie zwykłej lonży jestem w stanie wpatrywać się kilkanaście minut w jedną jego nogę, jeśli mam chociażby cień podejrzenia, że coś może być z nią nie tak. Jeżeli sama nie umiem rozstrzygnąć, czy wszystko jest ok, to zwołuję stajenną naradę. Biorą w niej udział wszyscy, których uda mi się namierzyć w promieniu kilkuset metrów. Nie jest mi obce także osłuchiwanie brzucha mojego konia, gdy uznam, że w jego żołądku zbyt cicho burczy.
Walczę z tym od lat i niestety z dość marnym skutkiem. Po blisko dekadzie jestem w stanie już nieco kontrolować swoje zapędy, jednak wciąż miewam napady niepokoju, dotyczące tego, czy mój koń aby na pewno jest zdrowy i nic mu nie dolega. Telefon ze stajni zawsze powoduje u mnie mały zawał serca. Zwłaszcza wtedy, kiedy przeoczę połączenie przychodzące. Za każdym razem mam przed oczami wizję Karsona ze spuchniętą nogą lub początkami kolki. Powoduje to, że zawsze podnoszę słuchawkę z duszą na ramieniu. Jestem pewna, że kiedyś mnie to w końcu wykończy. Ale to jeszcze nie dziś.
A co koń na to?
Oczywiście Karson ma moje obawy o swoje zdrowie za nic. Lubi pobić się z kolegami na padoku lub uprawiać szaleńcze galopady po błocie. Na szczęście jego wrodzone lenistwo sprawia, że tego typu ekscesy nie trwają zbyt długo. Nie zmienia to faktu, że za każdym razem przez kolejnych kilka dni uważnie przyglądam się wszystkim jego kończynom, czy aby na pewno nic sobie nie zrobił. W 90% przypadkach wychodzi z tego typu napadów szaleństwa bez szwanku. Zdarza się jednak, że w 10% pada ofiarą własnej niepohamowanej wyobraźni. Wtedy on spokojnie chrupie siano, a ja nie śpię po nocach zamartwiając się staniem jego zdrowia.
I to jest właśnie podstawowa różnica w podejściu do chorowania miedzy mną a moim koniem. Kary po prostu stoi i je, a ja odchodzę od zmysłów. Niestety, na tym polu nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Mimo moich usilnych próśb mój koń odmawia uraczenia mnie chociażby kroplą empatii. Z politowaniem patrzy na moje blade oblicze i co najwyżej zaszczyci mnie pełnym rezygnacji parsknięciem. Nie mam tu co liczyć na pocieszające gesty lub podniesienie na duchu.
Jeżeli mój koń aktualnie na nic nie choruje, to nie przeszkadza mi to w wymyślaniu mu kolejnych dolegliwości. Bywam mistrzynią wyolbrzymiania. Stanie w kącie boksu to dla mnie zwiastun najgorszego. I nie interesuje mnie, że mój koń przed chwilą po porostu drzemał i nie zdążył się rozbudzić. Podobnie zbyt głośnie parskanie potrafię odczytać jako początki poważnej choroby płuc. W tego typu kreatywnym podejściu do chorób jestem absolutną mistrzynią. Mimo kilku lat walki z tą przypadłością, nie zdołałam jej wyeliminować. Zdarza mi się tylko ją zaleczyć. Jeżeli ktoś zna jakieś skuteczne lekarstwo na tego typu problemy, to dajcie – proszę – znać. Może jest jeszcze dla mnie nadzieja.
Tekst: Judyta Ozimkowska