Kiedy wjedziemy w miejsce, gdzie jest względnie bezpiecznie, czyli w np. szeroką drogę leśną lub pole, możemy jechać obok siebie lub w luźnej grupie, tzw. rojem.
Jest to dopuszczalne pod warunkiem, że:
- konie znają się i lubią, a my mamy co do tego absolutną pewność,
- jest to bezpieczne miejsce – czyli z daleka od dróg, po których jeżdżą samochody, maszyny rolnicze itp.,
- osoby jadące w teren są doświadczonymi jeźdźcami.
Pamiętajmy, że ten sposób poruszania się nigdy nie jest do końca bezpieczny, więc korzystajmy z niego rozsądnie.
Jeszcze innym sposobem jazdy jest jazda na zadzie lub na ogonie. Podróżowanie tym sposobem oznacza jazdę bardzo blisko poprzedzającego nas konia w taki sposób, że nos jednego jest prawie w drugiego… ogonie. Nie muszę chyba przypominać, że taki sposób ustawiania zastępu dotyczy tylko koni znających się i niekopiących. Ten sposób jest nie tylko dopuszczalny, lecz także pożyteczny w niektórych sytuacjach.
Choćby konie były dobrze przygotowane do wyjazdów w teren i wychodziły codziennie poza ośrodek, to co jakiś zdarza się, że wierzchowiec wystraszy się czegoś i nie chce pójść dalej. Jeszcze częściej okazuje się, że gdy wyjedziemy w jakiś dłuższy rajd poza bazę, to pomimo, że wokół ośrodka koń przechodzi każdą rzeczką, strumyk, rów lub teren podmokły, obcy strumyk staje się wielkim problemem. Wówczas tym, co najłatwiej i najszybciej rozwiąże nam problem, jest właśnie jazda „na zadzie”.
Puszczamy przodem konia spokojnego i pewnie pokonującego przeszkodę, a za nim w odległości około pół metra lub nawet bliżej prowadzimy tego, który wcześniej nie chciał przejść. To zazwyczaj wystarcza do pokonania przeszkód nowych i strasznych dla naszych czworonogów. Oczywiście taki sposób podróżowania ma także kilka ograniczeń. Konie muszą być bardzo spokojne, muszą się znać. Sposób ten musi być wcześniej sprawdzony podczas jazd na ujeżdżalni. Kolejność w takim zastępie musi być ustalona i utrzymana, ponieważ nawet konie, które się znają, nie muszą się lubić.