Zmienianie i wybieranie sprzętu fotograficznego to tak naprawdę temat rzeka, który można roztrząsać na tysiąc różnych sposobów. Dlatego pozwólcie, że opiszę go ze swojej perspektywy i opierając się na własnych doświadczeniach.
Czym i dlaczego fotografuję?
Jak wspominałam Wam w pierwszej notce, moja przygoda z fotografią zaczęła się od… aparatu w telefonie marki Sony Ericsson. Później przyszedł czas na pierwsze próby z lustrzanką, jak dla mnie mocno przypadkową – poczciwym Nikonem D50 z „kitowym” obiektywem. Kitowym, bo kiepskiej jakości, jednym z najtańszych, 18-55 mm Nikkorem, ze światłem 3.5-5.6, dołączonym w zestawie do aparatu. I to nim popełniałam swoje pierwsze karygodne błędy, uczyłam się patrzeć na świat przez wizjer i powoooli oswajałam się z trybem manualnym (bardzo powoli, najczęściej to jednak był automatyczny lub półautomatyczny).
Jakiś czas później dostałam w ręce teleobiektyw Nikkora o zakresie ogniskowych 70-300 mm, wersję bez stabilizacji. Oczywiście w tamtym czasie nie miałam pojęcia, co to znaczy, ale ważne, że przybliżał i „był duży” (ach, ten późnogimnazjalny wiek… ;)). Tak naprawdę zaczęłam odkrywać ogromne zalety tego obiektywu dopiero po kilkunastu miesiącach, tak to stał na półce i się kurzył, bo „nie ostrzył”, bo „rozmazywał”, generalne był be. Czy na pewno? Otóż nie, to moim umiejętnościom daleko było do choćby odpowiednich, żeby z tego szkła wyciągnąć to, co potrafi. A gdy już się z nim dogadałam, zaczęliśmy wspólnie tworzyć naprawdę ładny obrazek. Służył mi długo na zawodach i na „zwykłym foceniu” w stajni.
Kolejne fotokroki
Nieopłacalna w naprawie awaria D50 zmusiła mnie do myślenia o nowym body, jednak zanim zebrałam odpowiednie środki na używanego D90 minął prawie rok. Miałam wystarczająco dużo czasu, by dokładnie wybrać model aparatu, który będzie mi odpowiadał i uzbierać na niego. W czasie odbioru osobistego starannie go sprawdziłam, podpięłam swój obiektyw i wykonałam kilka kontrolnych zdjęć. Po ustaleniu, że wszystko jest w porządku, wróciłam do domu bogatsza o nowego przyjaciela.
I z tym Nikosiem przepracowałam naprawdę dobre i pouczające 1,5 roku. W międzyczasie dokupiłam jaśniejszy teleobiektyw (Tamrona 70-200 mm f/2.8), wpuszczający do mechanizmu aparatu więcej światła i „ładniej malujący”. Tu też wybór głównie ze względów finansowych, niemniej jednak w swojej klasie cenowej jest to najlepszy dostępny obiektyw o takich parametrach. I ani przez chwilę nie żałowałam tego zakupu!
Na swojej fotodrodze doszłam jednak do etapu, w którym zaczął ograniczać mnie sprzęt. Z jednej strony jest to super uczucie, bo ukazuje naprawdę duży progres i daje mocnego, motywacyjnego kopa. Ale z drugiej strony skłania do wydania kolejnych pieniędzy na nowy sprzęt i znów trzeba wybrać jak najlepiej, a przy tym mieć co jeść w późniejszym czasie. 😉 Po długich przemyśleniach i rozważeniu tysiąca rozwiązań wybór padł na Nikona D7200, który dużo lepiej radzi sobie z brakiem światła niż D90, m.in. przez większą matrycę. A mając w perspektywie niejedne zawody halowe, z których muszę przywieźć dobre zdjęcia, a nie „kaszę mannę”, kupiłam go najszybciej, jak się dało. I czuję, że czeka nas owocny czas razem, gdyż ciągle się go uczę i odkrywam rzeczy, których moje stare aparaty nie posiadały.
Wybieranie sprzętu fotograficznego
Czym ogólnie kierowałam się, wybierając sprzęt? Przede wszystkim jego użytecznością i tym, jak sprawdzi się w tak specyficznych warunkach jak zawody jeździeckie. W miarę nabierania doświadczenia coraz lepiej wiem, czego chcę i mogę wymagać od danego sprzętu, a także w jakich sytuacjach sprawuje się najlepiej. “Stety” lub niestety, fotografia to studnia bez dna i można przepaść kompletując „zabawki”. Ja póki co jeszcze jakoś trzymam się w ryzach, ale kto wie, co to będzie… 😉
Tekst: Katarzyna Lichnowska