W niedzielę 31 maja w południe odszedł Damar, koń Bohuna w „Ogniem i Mieczem”. Miał 27 lat. Dożył w zdrowiu sędziwego wieku.
Odszedł Damar – koń Bohuna w „Ogniem i Mieczem”
Kupiłem go w 2001 roku, ale historia naszej znajomości jest dłuższa. Pierwszy raz zobaczyłem go w 1996 roku na Partynicach. Chodził w karuzeli stajni trenera Tadeusza Dębowskiego. Złapał mnie za oko, tak pięknego konia w życiu nie widziałem. Wtedy kupowałem Alpuharę, jak się potem okazało, byli rodziną, mieli wspólnego ojca, Algera. Drugi raz spotkałem go w Drzonkowie, był tam wukakawistą. Potem trafił do Stada Ogierów w Gnieźnie. Postanowiłem wtedy go kupić i zadzwoniłem do dyrektora Andrzeja Matławskiego. Ale powiedziano mi, że dyrektor jest na planie „Ogniem i Mieczem”. Weterynarzem końskiej ekipy filmu był Zdzisław Peczyński. Dzwonię więc do niego i mówię: – Zdzichu, tam gdzieś jest dyrektor Matławski, a ja chcę kupić od niego takiego karego konia, Damara.
- Masz pecha – zaśmiał się Zdzisław. – Dyrektor wprawdzie stoi obok mnie, ale koń właśnie został koniem Bohuna.
Dyrektor powiedział, że Damar ma teraz swoją cenę i długą kolejkę amatorów na niego, ale jak chcę, może mnie dopisać na koniec listy. Opowiadał mi później Tomek Biernawski, który w filmie Hoffmana był ekspertem od historycznych rzędów, że był taki projekt, by Damara kupić i podarować Aleksandrowi Domagarowowi, ale aktor poprosił, żeby mu tego nie fundować, bo zjedzą go koszty utrzymania konia w Moskwie.
Parę tygodni po skończonych zdjęciach zadzwonił do mnie dyrektor Matławski z ofertą sprzedaży. Jednak cena była dla mnie za wysoka. Bardzo chciałem tego konia, ale nie chciałem płacić za jego aktorstwo. W 2000 roku pracowałem w Warszawie, a rodzina mieszkała w Szczecinie. Podróżowałem na tej trasie często autem. I zawsze, jak jechałem przez Poznań, wpadałem na Wolę, by nacieszyć oko Damarem, który tam stał przez jakiś czas. Potem krył na punktach i w końcu trafił do Starej Miłosnej z przeznaczeniem na konia dowódcy szwadronu reprezentacyjnego kawalerii, ale złapał kontuzję i został odesłany do stada. Zaproponowałem, że wezmę go kulawego, zaryzykuję leczenie, ale cena musi być niższa. Dyrektor Matławski był uparty. Poprosiłem o lobbing Michała Wojnarowskiego, dyrektora Stada Ogierów w Łącku. Michał rzecz załatwił w try miga. Krakowskim targiem koń stał się mój. Wysłałem go od razu do Stada Ogierów w Łobzie, w którym dyrektorem był wtedy Sławek Kalkowski. Tam Zdzichu Peczyński wykastrował Damara. Ponieważ miał służyć do włóczęg konnych, nie chciałem by był ogierem.
Przejechałem na nim pół Polski. Przez rok był w treningu w Bad Ems w Niemczech, u mojego przyjaciela Damiana Pajączka. Damian akurat nie miał konia, a ja wtedy miałem ich za dużo. Nie byłem w stanie wszystkich objeździć.
Z Damarem wspólnie szkoliliśmy się w metodach naturalnych. Byliśmy na kursach instruktorów Pata Parellego – Sandry Pye i Berniego Zambaila. Pojechaliśmy razem pod Pilzno do Honzy Blahy, niesamowitego czeskiego trenera, ucznia Pata.
Przerabiałem go na konia westernowego, z czego potem zrezygnowałem, bo do tego są konie rasy quarter horse, a nie trakeny. Uczyłem się na nim i uczyłem od niego. Był bardzo delikatny w pysku, dlatego na nim sprawdzałem różnego rodzaju rozwiązania, których celem było przyniesienie koniom ulgi. Tak, za sprawą Damara, powstał amortyzator wodzy Sawka Light Hand,.
Był koniem temperamentnym, ale niezwykle rozumnym. Swego czasu ściągnąłem z Węgier czikosa, by nauczył mnie kłaść konie. Damara nie dało się położyć. Czikos zabrał go pod Kraków, by jednak zrobić swoje. Ale uzgodniliśmy, że jak będzie stawiał za mocny opór, żeby mu odpuścił. Tak też się stało. Kiedy odebrałem go z tego szkolenia, wyglądał jak stara szkapa. Był to efekt stresu psychicznego. Obiecałem mu wtedy, że nigdy mu już tego nie zrobię.
Kilka lat temu miałem takie wakacje, w których przez ponad miesiąc włóczyłem się z końmi po Polsce. Z Damarem weszliśmy wtedy w magiczną relację. W swobodnym galopie po lesie, od lekkiego kołysania w siodle, zmieniał nogi co takt. Kiedy na zakończenie obozu metod naturalnych kładliśmy i sadzaliśmy konie na zadzie, on, który za żadne skarby nie chciał się poddać czikosowi, sam wyprowadził moją żonę na plac i usiadł jak pies, a potem się położył. Nie był to przypadek, bo potem to powtarzał.
Pełnił też role społeczne. Występował w przedstawieniach dzieci z Fundacji Stworzenia Pana Smolenia na poznańskiej Cavaliadzie, brał udział w Wielkich Orkiestrach Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka, prowadził parady otwarcia podczas Otwarcia Sezonu, Crystal Cup i Wielkiej Wrocławskiej na Partynicach. Znakomicie nas promował. Miał swoich wielbicieli.
W marcu poszedł na emeryturę. Chciałem mu zgotować publiczne pożegnanie podczas Otwarcia Sezonu w tym roku, ale zaraza to uniemożliwiła.
I na koniec jeszcze jedno wspomnienie. W maju 2000 roku po raz pierwszy go dosiadłem. Stał wtedy na punkcie kopulacyjnym po Ostrowem Wielkopolskim. Po jeździe rozsiodłałem Damara i już miałem wprowadzić do boksu, gdy usłyszałem:
– Proszę go nie chować, chcemy jeszcze na niego popatrzeć.
Za płotem stała grupka wiejskich kobiet z grabiami, wracały z sianokosów, uśmiechnięte, z zachwytem w oczach. Jego uroda powalała wszystkich.
Nie było w Polsce konia, który mógłby z nim wygrać casting na rolę konia Bohuna.
Po to się urodził.
Bywaj, mój koński bracie.
Jerzy Sawka – dyrektor Wrocławskiego Toru Wyścigów Konnych – Partynice
Informacja prasowa