Piękna i bestia – tak niestety skończyła się niejedna historia amazonki i jej ukochanego, ale krnąbrnego wierzchowca. Co więc robić, kiedy koń wchodzi na głowę i nie chce z niej zejść?
Konie to piękne i majestatyczne zwierzęta. Teoretycznie. Percepcja zmienia się, kiedy koń wchodzi na głowę i każda nasza wizyta w stajni to wizja wzajemnego szarpania się i grania sobie na nerwach. W takim wypadku nawet najpiękniejszy i najsubtelniejszy koński byt będzie nam się jawił jako pomiot szatana i paskudna bestia, która żyje tylko po to, by uprzykrzyć nam życie.
Kiedy koń wchodzi na głowę?
Są dwa sposoby radzenia sobie z taką sytuacją. Pierwszy z nich zakłada, że w tej nierównej walce jesteśmy sami i jednoosobowo mierzymy się z naszym kopytnym smokiem. Niczym błędni rycerze z oddaniem i uporem codziennie podejmujemy tę samą rękawicę, by codziennie ponieść sromotną klęskę. Niestety, wyznawcy tego podejścia rzadko kiedy uzyskują zadowalające efekty. Trudno jest stosować wciąż te same sposoby i oczekiwać innego rezultatu.
Dlatego ludzkość wykoncypowała także sposób numer dwa. Polega on po prostu na… skonsultowaniu się z kimś mądrzejszym od nas. Bywa, że osoba z zewnątrz zauważy coś, na co my sami nie zwracaliśmy uwagi. Czasami jest to oczywistość, czasami zdiagnozowanie przyczyn naszych niepowodzeń wymaga sporej wiedzy i doświadczenia. Nie zmienia to faktu, że w obu przypadkach sami bylibyśmy bezbronni wobec problemu, z którym się zmagamy.
Oczywiście takie podejście wymaga przyznania się do swojej niemocy i braku pewnych umiejętności. Jednak w sytuacji, kiedy na jednej szali leży nasze zadowolenie z jeździectwa i konia, a na drugiej zadowolenie z siebie i trwania w swojej nieomylności, wybór wydaje się prosty. Chociaż, niestety, nie dla wszystkich.
Trudno przyznać się do błędu
Nie raz i nie dwa spotykałam na swojej drodze ludzi, którzy woleli kilka lat szarpać się z koniem, kląć na czym świat stoi i rzucać się jak ryba wyjęta z wody. Jak można się domyślić, przebywanie w ich towarzystwie nie było komfortowe nawet dla innych ludzi ze stajni, a co dopiero dla ich własnych koni. Skąd wiem, jak trudno przyznać się do błędu? Bo sama musiałam to zrobić, kiedy mój koń z miłego źrebaczka zamienił się w krnąbrnego i agresywnego młodego ogiera, z którym nijak nie potrafiłam sobie poradzić. Nie znaczy to oczywiście, że nie próbowałam, jednak brakowało mi narzędzi i umiejętności, by okiełznać moje kare stworzenie.
Po kolejnym zepsutym ogrodzeniu i przetartych na lonży palcach w końcu poprosiłam o pomoc bardziej doświadczoną koleżankę. Do tej pory dziękuję sobie za tę decyzję. To, z czym walczyłam prawie dwa miesiące, ona rozwiązała w dwadzieścia minut. Nagle mój koń przestał stawać dęba na lonży, a ja przestałam się bać. Oczywiście od czasu do czasu sprawdzał, czy aby na pewno zasady zmieniły się na stałe, jednak jego działania były daleko mniej agresywne i niebezpieczne. Była to dla mnie prawdziwa ulga i ogromne ułatwienie w codziennej pracy.
Dlatego apeluje – nie bójcie się prosić o pomoc. Nie świadczy to o waszej głupocie lub nieudolności, wręcz przeciwnie. Pokazuje, że jesteście na tyle dojrzali, by dobro konia i waszej z nim relacji przedłożyć ponad własne ego oraz dobre samopoczucie. Sami zobaczycie, jak łatwe i przyjemne może być obcowanie z koniem, który został nauczony zasad przez odpowiednią osobą. Przy okazji obserwując pracę ze swoim wierzchowcem sami możecie się wiele nauczyć. Potraktujcie to jako cenną lekcją i nie poddawajcie się, jeżeli nie będziecie na początku tak skuteczni, jak wasz nauczyciel. To przyjdzie z czasem. Zatem – wytrwałości!
Tekst: Judyta Ozimkowska