Posiadanie konia, poza tysiącem zalet, ma także tę jedną wadę, że trzeba do niego jeździć. Nie zrozumcie mnie źle – wizyty w stajni są odprężające i bardzo przyjemne, jednak czasami podróż autobusem do stajni jest demotywująca i człowiekowi zwyczajnie się nie chce.
Podróż autobusem do stajni
Brak zapału do podróży do stajni pojawia się zwłaszcza wtedy, kiedy jest się po całym dniu pracy i ma przed sobą wizję co najmniej półgodzinnego stania w autobusie zatłoczonym do granic wytrzymałości. I to chyba ta droga jest najgorsza, bo kiedy jestem już na miejscu, to całe zniechęcenie znika.
Niestety dla mnie konia mało obchodzi, jak bardzo jestem zmęczona i jak długo toczę się do niego komunikacją miejską. Czasami są dni, kiedy ulituje się trenerka lub uda się namówić współdzierżawcę, by przejął Karsona. Niestety bywają dni, kiedy znikąd pomocy i muszę radzić sobie sama. Nie muszę dodawać, że nie należą one do moich ulubionych.
Dlatego na tę właśnie okoliczność mam zawsze przygotowany plan awaryjny, który utrzymuje mnie przy życiu od startu mojej podróży aż do bramy stajni. Po tych latach dojeżdżania doszłam do tego, że by jakoś umilić sobie ten czas, dobrze jest go twórczo wykorzystać albo przynajmniej przyjemnie. Może to banalne, ale mi pomaga muzyka lub dobra książka. Często droga do stajni to jedyny moment, kiedy mam czas na tego typu rozrywki.
Brak czasu na demotywację
Czasami też dla zmotywowania się do wyjścia wizualizuję sobie siebie już w stajni z koniem. Metodą prób i błędów odkryłam jednak, że w moim przypadku najskuteczniejszą metodą w zmotywowaniu się do wyjazdu jest po prostu… wyjście z domu. Najlepiej na tyle szybko, by mózg się nie zorientował, o co tak właściwie chodzi i gdzie go prowadzicie. Bez godzinnego jęczenia i wymyślania miliona wymówek, by opóźnić moment wyjścia. Krótka piłka – muszę coś zrobić, to to robię. W takich momentach po prostu staram się nie dopuszczać swojej jęczącej natury do głosu i ona z czasem ucicha.
Nie było to oczywiście proste – z reguły raczej lubię pomarudzić i nieco się nad sobą poużalać. W efekcie potrafię przez trzy godziny narzekać na potrzebę zrobienia czegoś, co finalnie zajmuje mi trzydzieści minut. Sami widzicie, że nie jest to zbyt opłacalny nawyk. Nie mówiąc o tym, ile rzeczy utrudnia i odwleka w czasie. Tym goręcej rekomenduję wam wypróbowanie tego typu strategii.
Oczywiście, zdarzają mi się potknięcia i momenty, w których nawet najlepsza książka i ukochana płyta nie są w stanie zagonić mnie do stajni. Wtedy, tak jak wspomniałam, proszę kogoś bliskiego, by ogarnął Karsona. A kiedy naprawdę nikt nie może, to robię mu wolne. Ostatecznie jestem tylko człowiekiem i jeżeli stawką nie jest tutaj podanie leków lub rekonwalescencja, to zdarza mi się odpuszczać. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to wyznanie na miarę właściciela roku, jednak już dawno przestałam pretendować do tego tytułu.
Jeżeli naprawdę czujecie, że padniecie na twarz zanim dotrzecie do stajni, to odpuście. Czasami nawet najbardziej wyćwiczona silna wola na nic się nie zda, jak wasz mózg postanawia nie zrobić z niej użytku. Byle tylko w granicach zdrowego rozsądku.
Tekst: Judyta Ozimkowska