Jeżeli faktycznie zależy nam na postępach w jeździectwie, nie zapominajmy, że w tym sporcie liczy się para – i to pod każdym względem! W rozwoju swoim oraz wierzchowca ważny jest bowiem nie tylko dobór szkoleniowca, lecz także wiara we własnego konia.
Wieczne narzekactwo
Leń, trup, szkapa – kto z nas nie słyszał tych i podobnych im określeń, które padały pod adresem koni w naszym otoczeniu? Ich właściciele znajdowali nieuzasadnioną przyjemność w obrażaniu swoich podopiecznych i zrzucaniu na nich całej odpowiedzialności za brak postępów w treningu. Wielu z tych jeźdźców wpadało do stajni raz w tygodniu i było burzonych, że ich koń nie chce współpracować i nie jest wystarczająco gibki.
Muszę przyznać, że zawsze tego typu osoby starałam się omijać z daleka. Po pierwsze – ktoś, kto tak traktuje zwierzę nie jest moją ulubioną istotą. Po drugie – ilość narzekania i niezadowolenia, które unosiły się wokół takich ludzi zawsze mnie przytłaczały i powodowały migrenę. Musiały także źle wpływać na ich wierzchowce, bo dziwnym zbiegiem okoliczności trafiały im się zawsze zwierzęta niecierpliwe, poirytowane i niewspółpracujące. Zadziwiające było to, że te same konie w rękach innej osoby stawały się miłymi i przyjaźnie nastawionymi zwierzakami.
Tego typu sytuacje pokazują, jak wiele zależy od naszego nastawienia i sposobu traktowania konia. Jeżeli chcemy, by koń był fair wobec nas, to bądźmy fair wobec niego. Nie możemy oczekiwać od naszego podopiecznego fantastycznych wyników, jeżeli nie zapewnimy mu regularnego i odpowiedniego treningu z właściwą osobą. Możliwości danego zwierzęcia to jedno, jednak nasze nastawienie do wspólnej pracy i samego konia to zupełnie coś innego.
Wiara we własnego konia
Widzę to po swoim Karsonie, który za młodu nie przejawiał szczególnych predyspozycji do czegokolwiek. Właściwie to przez pierwsze lata po zajazdce nawet nie umiał dobrze skręcić. A raczej to ja nie umiałam dobrze nim pokierować. Ponad 8 lat zajęło nam trafienie na ludzi, którzy skierowali naszą jeździecka wędrówkę na odpowiednie tory. Przed tym etapem też często irytowałam się na Karego, że nie jest wystarczająco bystry lub robi mi na złość. A on zwyczajnie nie rozumiał, o co mi chodzi. Kiedy zaczęliśmy regularnie trenować, okazało się, że mój koń ma naprawdę fajny potencjał do bycia może nie championem, ale bardzo miłym koniem rekreacyjnym. Ze śląskiego otoczaka zrobił się naprawdę zacnym wierzchowcem, nawet trochę ujeżdżeniowym. Kiedy porównuję zdjęcia sprzed kilku lat (a nawet sprzed roku), to sama nie wierzę w przemianę, która się w naszej parze dokonała. Ale by to wszystko się wydarzyło, sporo musiało się wydarzyć najpierw w mojej głowie.
Przede wszystkim uwierzyłam, że mój koń potrafi, a ja mogę potrafić razem z nim. Kiedy przestałam się irytować brakiem postępów i mieć ciśnienie na szybkie zmiany okazało się, że wszystko idzie o wiele szybciej, niż mogłabym sobie wymarzyć. W efekcie z mojego niepozornego konika zrobiło się zwierzę, na którym można przyjemnie zawiesić oko i z którym zwyczajnie miło jest przebywać. Owszem, czasami się posprzeczamy, ale teraz kwituję to śmiechem, a nie poirytowaniem (chociaż też nie zawsze – jeszcze trochę pracy przede mną). Ta zmiana zaowocowała ogromną poprawą naszych końsko-ludzkich relacji. Naprawdę warto uwierzyć w nasze konie, by one zechciały uwierzyć w sens pracy dla nas. No bo jeżeli nie my, to kto?
Tekst: Judyta Ozimkowska